piątek, 23 stycznia 2015

(Czasem) bywam zołzą.

Ostatnio bywam kłębkiem nerwów - taką chodzącą wiedźmą. Wkurzam się o byle co, wrzeszczę, tupię nogami. Najchętniej wyszłabym, trzasnęła drzwiami i zostawiła ten harmider za sobą, chociaż na pół godziny. Niech mąż sobie radzi, a co?
 
Źródło: Internet

Tylko dlaczego tak się dzieje? Chyba ta matczyna wielozadaniowość powoli zaczyna męczyć. Na co dzień wydaje się taka naturalna, ale od czasu do czasu powoduje przegrzanie układu nerwowego. Wielozadaniowość = większość na mojej głowie. Nie mogę powiedzieć, że mój mąż nie pomaga. Jest wspaniałym tatą. Ale... Dzieci chore - nie śpi mama. Do lekarza wiezie mama. Witaminy, szczepienia, badania - pamiętać musi mama. Obiadki, deserki przygotowuje mama. Pranie, prasowanie robi mama. Wielogodzinne usypianie - zadanie mamy. Wszelkie smutki i żale - lekarstwem jest mama. "Mamo, boli paluszek." "Mamo, uderzyłam się." "Nie chcę tego." "Nie chcę tamtego." Ciągły płacz w stereo, efekty 3D, plus jeszcze wrażenia zapachowe. Full wypas. Ehhh... Głowa czasem paruje. Puszczają mi nerwy i wyłazi ze mnie zołza. Wrzeszcząca, roztrzęsiona zołza. I nic wspólnego z tym nie ma fakt, że dodatkowo pojawiają się wtedy te najgorsze dni w miesiącu i zespół napięcia z nimi związany.

Wiem, że nie jestem jedyna. Pewnie stwierdzicie, że większość z Was przez to przechodzi. Przyznajcie jednak, że targają Wami podobne uczucia. A macie wyrzuty sumienia? Ja mam. Zwłaszcza w nocy, kiedy dzieci już śpią. Patrzę wtedy na Zosię (bo to głównie ona podnosi moje ciśnienie) i myślę, że nie zasłużyła sobie na matkę zołzę. Tulę ją i w myślach przepraszam.


Mężowi też się czasem dostanie. Tylko jak tu się nie wku..., yyy tzn. zestresować, kiedy wysyłam męża do sklepu po kilka rzeczy dla dzieci, a on wraca tylko z połową tego, co miał kupić, ale za to w torbie brzęczy mu obowiązkowe weekendowe piwko. Idzie zatłuc normalnie. Pytam: "A obiadek w słoiczku kupiłeś?" (Potrzebowałam na gwałt bo dzień był napięty i nie zdążyłam ugotować) Uwaga, cytuję: "Oooooooo, kurwa!!! XYZ mnie zagadał i zapomniałem." Koniec cytatu. Nawet teraz, kiedy to piszę, czuję wzrost mojego (na szczęście niskiego) ciśnienia tętniczego.

Nie chcę być zołzą. Nie chcę!!! Tylko jak? Słodyczy też nie chcę jeść, a i tak jem. Nałóg. No, ale warto próbować i mogę przyjąć, że to postanowienie na ten rok. Styczeń mogę spisać na straty, ale od lutego biorę się za siebie. A jak jest u Was?

Pozdrawiam.


4 komentarze:

  1. Ja też czasem bywam zołzą. ;) Najcześciej dla Łukasza, ale to wynika dokładnie z tego samego, o czym pisałaś - wszystkie rzeczy muszę wiedzieć JA, on mnie wiecznie pyta, "gdzie spodenki, bo nie mogę znaleźć?/gdzie herbata?/gdzie jogurt?/który chleb na śniadanie?" itp itd, jakby sam nie mógł zapamiętać, gdzie leżą ubrania jego córki czy co ona najczęściej jada itp itd... Ehhh. :D

    OdpowiedzUsuń
  2. Tymczasowe bycie zołzą jest chyba wpisane w życiorys każdej kobiety ;-)

    OdpowiedzUsuń
  3. Mężczyźni kochają zołzy!!! [Polecam książkę]

    OdpowiedzUsuń
  4. Fajnie, że znowu piszesz. Heh natłok obowiązków potrafi być bardzo stresogenny, a mężczyźni lubią Nam podnosić ciśnienie... No cóż, na szczęście bo gorszych dniach zawsze nastają te lepsze :)

    OdpowiedzUsuń